Brak produktów
Podane ceny są cenami brutto
Nowy produkt
Wyd. I zmienione, s. 90, format 210 x 149 mm, oprawa kartonowa lakier.
Dostępna
Ostatnie egzemplarze!
Data dostępności:
Opowieść o życiu uczuciowym, zawodowym i towarzyskim dwu absolwentów warszawskiej Architektury w prowincjonalnym mieście, które ma szanse na rozwój (jest pono „inwestor strategiczny”), a rzecz toczy się akurat na przełomie tysiącleci, gdy transformacja ustrojowa w Polsce (demokracja plus kapitał!) określa warunki rozbudowy. Takie jest (szkicowo znaczone) tło dla codziennych prac i emocji Witolda i Romana w przyjaznym im środowisku współpracowników. Już po dwu latach osiągają oni obiecującą stabilność życiową, a jednak, po kilku dalszych, narasta w nich chęć ucieczki, może nawet na jakąś dalszą emigrację. Autor, stylem przejrzystym i prostym, swobodnie operując zasobami polszczyzny i technikami narracji (od kroniki zdarzeń po lapidarny monolog), stwarza fabularnie prosty i zarazem sugestywny obraz dyskretnego wzrostu uczuć rodzinnych, na które pada mniej lub bardziej widoczny cień spraw zawodowych.
Prezydent Wojciech Rałowski, krzepki czterdziestolatek, dostrzegalne pasemka siwizny w bujnej czarnej czuprynie zdają się poświadczać nie-zbędną dla funkcji dojrzałość, z chodu i z postawy promieniuje rześkość, energia, uprzejmość i jakiś nieuchwytny rodzaj ogólnej życzliwości; właśnie opuszcza gabinet; sekretarce poleca:– Pani Aniu, lecę do Madziara, chyba nikt już nie zadzwoni, za chwilę czwarta, fajrant, pani powie Wandzie, jak posprząta, niech mnie nie szuka, klucze zostawi Franciszkowi, jeszcze tu wrócę... Nie zdążył zejść na parter, a już do sekretariatu wparowała owa Wanda, przymilnie rezolutna i gadatliwa:– Pani Aniu, kochana, to o której on wyjdzie, bo wie pani, chciałabym, żeby on mnie widział do późna przy robocie, ja go tak lubię...– Wszyscy go lubimy, niech pani nie nudzi...– Pani wie przecież, że to on mnie przyjął tu do pracy pod dachem, za-pamiętał mnie, z tamtego sprzątania przy straganach koło targowicy – taki kochany! – zawsze zagada, popyta o dzieci, a jak już kiosk miał i był tych wszystkich kiosków prezesem, to mi zostawiał co niesprzedane. Pierwsza biegłam na niego głosować...– Pani Wandziu, będzie tak samo dobry, jak panią dziś nie zobaczy, niech pani wyjdzie, jak tylko pani skończy...
Przez szeroko otwarte drzwi dostrzega Lucjana, który wolnym krokiem przesuwa się środkową ścieżką kreślarni, od kulmana do kulmana, widać szuka czegoś, co pewnie sprawiłoby mu radość... Popołudniem skośne promienie słońca nadają łagodność i na wpół senny uwiąd beżu i szarości stołom kreślarskim, rysownicom, ścianom o minionej już bieli – ale nieoczekiwanie, gdy sięgną naroża sali, uwydatniają makietowy świat na płytach stolarskich; ożywiona nimi sztuczna zieleń terenów zdaje się przydawać realności modelom budynków. To właśnie wzajemny układ budowli, ich rozmiary i forma, pochłaniają od jesieni uwagę burmistrza; lubi on co parę dni, przy skośnym słońcu, kontemplować swoją skrytą satysfakcję, że do-strzegł i zrozumiał ostatnio poczynione zmiany na planach i na makiecie. Teraz dołącza do kierownika Pracowni i po chwili obaj stąpają między poustawianymi w zagadkowym porządku kulmanami i stołami, czasem siebie wzajem nie widząc, rozmawiają.– Panie Lucjanie, dostał pan chyba listę gości, dodatkowo niejako za-proszonych przeze mnie na to spotkanie piątkowe?– Z zaskoczenia pan działa, panie prezydencie! Niespodzianka taka mała – nie ułatwia mi to sprawy, ale jakie miałbym wyjście?...– Jeszcze wczoraj, dziś mamy wtorek – prawda? – kazałem ją panu do-ręczyć, spodziewałem się, że pan wpadnie do mnie, byłem przygotowany nawet na jakieś gorzkie wymówki...
Na razie nie dodano żadnej recenzji.